Po tak udanym koncercie
Black Sabbath pierwszego dnia myślałem, że najlepsze mam już za
sobą. Drugiego dnia na festiwalowej scenie niezaprzeczalną gwiazdą
była amerykańska grupa Aerosmith. Gdy ogłoszono ten koncert
długo zastanawiałem się czy warto kupić na niego bilety.
Odświeżając sobie ich muzykę doszedłem do wniosku, że znam
większość ich piosenek. Oj potrzebowałem takiego przypomnienia!
Smaczku dodawał fakt, że Aerosmith grają równo 20 lat od swojego
pierwszego koncertu w Polsce. W 1994 roku, zespół był w absolutnym
topie światowej muzyki. Oglądając tamten koncert https://www.youtube.com/watch?v=fGuiWIQos00 widzimy jak bardzo
zmieniła się Warszawa, organizacja koncertów, publiczność.
Jedyne co pozostało bez zmian to szalony rock’n’roll w wykonaniu
Stevena Taylera, Joe Perrego i spółki.
Trzymając się jednak
kolejności zdarzeń, pod Atlas Arenę tym razem wybrałem się nieco
wcześniej. Muzycznym magnesem, który mnie tam przyciągnął był
młody brytyjski zespół The Treatment. Słuchając ich
wcześniej wiedziałem, że dadzą czadu ale takiej energii jednak
się nie spodziewałem. Młodzieńcza pasja, szalony hard rock i
wspaniały wokal porwały publikę do wspólnej zabawy. I tutaj
przysłowiowy karny ku… dla organizatorów, którzy ustawili tak
dobrą kapelę na 16! To spowodowało, że pod sceną było max.100
osób. Jednak kto był ten wie, że warto! No cóż życzę tej
kapeli wiele sukcesów ponieważ naprawdę na to zasługują. Mam
nadzieję, że będą jednym z tych zespołów, które pociągną
dalej całą rock’n’rollową zabawę po odejściu starych gwiazd.
Zimne piwo pomagało
wytrzymać lejący się z nieba żar. Jednak również absorbowało
sporo czasu, dlatego nie widziałem koncertu The Walking Papers.
Z relacji znajomych, który przede wszystkim chcieli zobaczyć
legendarnego basistę Guns’n’Roses – Duffa McKagana, piwo było
bardziej interesujące niż ich występ. W hali zameldowaliśmy się
na koncert Alter Brigde. To bez wątpienia trzeci najbardziej
rozpoznawalny zespół grający na tegorocznym festiwalu. Po dobrej
zabawie i koszulkach części publiczności (Slash) miałem wrażenie,
że dla niektórych fanów to właśnie Alter Brigde był główną
gwiazdą wieczoru. Osobiście o ile toleruję wokal Milesa Kennediego
w utworach nagranych ze Slashem, twórczość Alter Brigde jakoś
kompletnie do mnie nie przemawia. Miałem nadzieję, że ten koncert
zmieni moje postrzeganie tego zespołu. Niestety tak nie było. Nie
wiem czy to wina średniego nagłośnienia niedostosowanego do
charakterystycznego wokalu Milesa czy po prostu nie moje muzyczne
klimaty. Trudno! Po tym występie zaczęło się niecierpliwe
oczekiwanie…
Z lekkim opóźnieniem
rozpoczęło się wielkie show w iście h’amerykańskim stylu! Samo
wyjście Aerosmith na scenę było świetnie wyreżyserowane. Przy
dźwiękach hardkorowych murzyńskich rapów, na telebimie
śledziliśmy relację zza kulis. Każdy z członków zespołu
przywitał się osobiście z publicznością, która w między czasie
była również pokazywana na telebimie. Uważnemu oku kamery nie
umknęła nawet DODA, która jako czołowa rockowa wokalistka kraju^^
pokazała wszystkim swoje cycki! Po tym zdarzeniu emocje sięgnęły
szczytu. Charakterystyczne bębny obwieściły początek tego
niezapomnianego koncertu. Lepszego utworu na start niż Eat the Rich,
nie ma w dyskografii Aerosmith. Już od pierwszego rzutu okiem na
zespół było wiadomo, że będzie to prawdziwe rock’n’rollowe
show w starym stylu. Taylor zachwycał swoim kolorowym ubiorem,
dzikim tańcem z mikrofonem owiniętym szalami i sprintami po
scenicznym wybiegu. Takiej formy w tym wieku tylko pozazdrościć.
Zespół nie zwalniał tempa zaserwował publiczności kolejne
wielkie hity Love in a Elevator, Cryin, Jaded, Living on the Edge czy
Rag Doll. Szkoda tylko, że część publiczność nie dorównała
poziomem żywiołowości starszemu panu na wokalu i zamiast żywiołowo
reagować na wspaniały występ, skupiła się raczej na nagrywaniu
koncertu telefonem lub aparatem. Cóż takie czasy… Ballada znana z
filmu Armagedon – I Don’t want to miss a Thing połączyła w
miłosnym uniesieniu całą Atlas Arenę. Szaleńczą zabawę
zakończyły hity Dude looks like a lady i Walk this way podczas,
którego jedna z fanek wyskoczyła na scenę. Niezrażony tym faktem
Tayler tańczył z nią do charakterystycznego riffu a później
sprzedał jej pięknego buziaka! Pomimo jego wieku (mógłby być jej
dziadkiem :P) miałem wrażenie, że nie jedna z dziewczyn chciała
być na miejscu tamtej dziewczyny. Miłym lokalnym akcentem było
pokazanie na jednym z utworów ulicy symbolu Łodzi ulicy
Piotrkowskiej oraz biało czerwonego napisu – Łódź. Steven
podczas bisów wspomniał, że wyjaśniła się również sprawa jego
pochodzenia… okazało się, że jego dziadek był Polakiem. Bisy to
długo wyczekiwana ballada Dream On, która w szczególnie pięknie
zabrzmiała i Sweet Emotion.
Ciężko porównywać
koncert Aerosmith i Black Sabbath. Mroczny występ Sabbathów obył
się bez zbyt dużego wsparcia koncertowej techniki. Surowa
scenografia do ciężkiej surowej muzyki. W przypadku Aerosmith
ewidentnie postawiono na wielkie show ze wspaniałą sceną,
światłami, realizacją video. W połączeniu z całym zespołem,
który był w znakomitej formie dało to niezapomniany koncert. A no
wąsy i bródka Stevena jak najbardziej na plus!
Podsumowując
Impact Festival poza dwoma wspaniałymi koncertami rockowych legend,
nie zaoferował publiczności nic więcej. Szumnie zapowiadane
atrakcje okazały się jedną wielką ściemą. Moim zdaniem
przeprowadzka festiwalu do Łodzi to ciekawy pomysł, jednak
tegoroczna edycja to typowy falstart. Dostrzegam wielki potencjał w
tym miejscu. Jeśli w przyszłym roku organizatorzy zadbają o lepsze
zespoły (w tym miałem wrażenie, że była to totalna łapanka),
opaski (chodzi o możliwość swobodnego wyjścia na miasto, tutaj
już władze Łodzi powinny zająć się tym problemem) i dodatkową
scenę ( np. na stadionie ŁKSu) wtedy Impact znowu wróci do dobrego
festiwalowego poziomu. Zawsze miło będę wspominał koncert Black
Sabbath i Aerosmith lecz na pewno nie Impact Festival 2014.
https://www.youtube.com/watch?v=EhvAKnyQuSw
OdpowiedzUsuń